Senat Wielki. Obywatelski. I „terytorium, na którym żyją lwy”

Dzisiejszy stan państwa, sytuacja społeczna i gospodarcza oraz stan polskiej polityki w ogóle skłania do tego, żeby w wyborczej perspektywie szukać także ludzi o motywacjach i barwach innych niż partyjne. Ma to sens w szczególności w przypadku Senatu. Senat, mimo, że w kolejnych kadencjach stopniowo tracił pozycję „Wyższej Izby”, powinien starać się ją odzyskać i być czymś więcej niż „przedłużeniem” i dodatkiem do Sejmu.  Tak jak Sejm nieuchronnie zaangażowany jest w bieżącą partyjną politykę, tak Senat powinien kierować się troską o przestrzeganie reguł i przyjmować szerszą perspektywę – strategiczną i raczej państwową niż partyjną. Pracując refleksyjne i w „swoim” tempie powinien mieć zdolność nie tylko do recenzowanie pomysłów powstających, gdzie indziej, ale także mieć własne, poważne propozycje. Senat mógłby też być organizatorem prowadzonych na szeroką skalę procesów partycypacji obywatelskiej w ważnych ustrojowych kwestiach. Wiele z nich nie może dłużej czekać. Przed nami bardzo wyjątkowa kadencja. Trzeba znaleźć ludzi odpowiednich na tę właśnie wyjątkową kadencję. Wyjątkową, bo poświęconą wymyśleniu i wdrożeniu projektu głębokiej modernizacji w wielu obszarach wspólnego dobra, jakim zgodnie z konstytucyjną obietnicą jest Polska.  Z zachowaniem wszystkich proporcji konieczny jest wysiłek i odwaga porównywalne z czasami Sejmu Wielkiego, który był przez kilka lat swojej pracy był w stanie nadrobić olbrzymie zaległości w myśleniu o kształcie Państwa.

To oczywiście marzenie – realistyczna ocena sytuacji każe natomiast dzisiaj rozważać raczej tylko takie możliwości, które partie opozycji będą w stanie zaakceptować, nie ponosząc kosztów. W Senacie wydaje się to możliwe. Zwłaszcza w tych miejscach w Polsce, gdzie wciąż zdecydowaną przewagę ma PiS, a opozycja nie decyduje się w związku z tym inwestować w nie własnych ludzi i środków. Stąd się wziął pomysł Senatu Wielkiego, o którym swego czasu pisałem w Więzi

Przesłanki

1.

Poziom degeneracji państwa w wielu dziedzinach jest ogromny. Ogromny jest także poziom energii niezbędnej, by się z tej sytuacji wydobyć. Jest porównywalny do ‘89 roku lub większy – bo w odróżnieniu od tamtego czasu „druga strona”, nawet pokonana w demokratycznych wyborach, nie będzie współpracować. Będzie często jawnie wroga i będzie bojkotować, co tylko zbojkotować się da, odmówi udziału we wszystkim, będzie przeciw wszystkiemu, czekając na własny powrót. W przypadku prawdopodobnego zwycięstwa obecnej opozycji trzeba przyjąć do wiadomości, że przywracanie rządów prawa, naprawianie instytucji, odzyskanie państwa z partyjnych szponów może okazać się trudniejsze niż po ’89 roku.

2.

Do zrobienia jest nowy projekt Polski. Chodzi o reguły ustrojowe widziane, obawiam się, szerzej niż sama tylko praworządność, bo o kilka podstawowych urządzeń demokracji powinno tu chodzić również, w tym nabrzmiałe kwestie praw człowieka, ale projekt musi objąć także nowoczesny system ochrony zdrowia, ubezpieczeń społecznych, polityki socjalnej, edukacji, transformacji energetycznej, nabrzmiałych kwestii praw człowieka – można tu jeszcze sporo wymienić. Potrzeba tu „waloru drugiej kadencji prezydenckiej” – odwagi i odpowiedzialności nie krępowanej koniecznością ponownych wyborów. Senat Wielki miałby zadanie na jedną kadencję – niniejsza propozycja jest więc ograniczona tylko do niej. Nie wymaga ona żadnych zmian legislacyjnych, żadnych zmian ordynacji – wymaga czegoś w rodzaju umowy – szerzej i inaczej rozumianego Paktu Senackiego, którego nie da się zrealizować bez partii politycznych, ale którego zakres znacznie wykracza poza nie.

3.

W Senacie, jak wiemy, dzisiejsza przewaga to 51 do 49. To się z pewnością ma wszystkie szanse poprawić, ale trzeba wyniku jakościowo innego. Każda przewaga bliska równowadze będzie kwestionowana, co w i tak trudnej sytuacji dramatycznego podziału i otwartej wrogości jest szczególnie niebezpieczne. Jeśli nawet w Stanach Zjednoczonych, które zawsze przywoływano jako przykład bezwzględnego szacunku dla werdyktu wyborów, jest z tym znany nam wszystkim problem, to w Polsce może być on większy. Z pewnością też służby Rosji zrobią wszystko, żeby manipulować wynikiem wyborów, a jeszcze bardziej, żeby nie zabrakło takich, którzy będą go kwestionować. Zresztą choć nie ma powodu zakładać, że wybory mogłyby być fałszowane, to już teraz z pewnością można powiedzieć, że są nieuczciwe, wziąwszy pod uwagę kradzież mediów publicznych przez partię rządzącą. Wynik wyborów do Sejmu będzie zapewne do ostatniej chwili przechylać się na jedną lub drugą stronę (także ze względu na warunki ordynacji wyborczej). W Senacie jest inaczej, bo przy większościowej ordynacji w jednomandatowych okręgach, da się osiągnąć jednoznaczną, niebudzącą wątpliwości przewagę. Takie jednoznaczne przesilenie jest bardzo ważne dla pokoju społecznego w kraju. W ’89 roku Komitet Obywatelski wygrał w Senacie 99 miejsc na 100 możliwych. Żaden z kandydatów „Solidarności” nie uzyskał 99% poparcia. Tak miażdżące zwycięstwo możliwe było właśnie w większościowej ordynacji. 

4.

Żadna propozycja nie może unieważniać polityki przedstawicielskiej i partyjnej – nie mamy tu na razie lepszego pomysłu. W Senacie są dziś osoby doświadczone i kompetentne. Przy tym przewaga 51 mandatów przetrwała próbę czasu i charakteru – wytrwała pomimo z pewnością ogromnych pokus, prób uwodzenia, przeciągania na drugą stronę. Z całą pewnością był to test niekoniecznie może zdolności rządzenia krajem, ale odporności na pokusy niewątpliwie. Rozumiem też, że partie mają również swoją wewnętrzną dynamikę i z jej powodu nie da się oczekiwać, by np. wyrzekły się miejsc w Senacie dla swoich sprawdzonych, nierzadko bardzo kompetentnych działaczek i działaczy. Z tych wszystkich względów każda sensowna propozycja musi zostawiać „partiom co partyjne”.

5.

Owszem są miejsca, w których opozycja wygrywa i zawsze wygrywała – prawie niezależnie od tego zresztą, kogo wystawi – jakkolwiek cynicznie to brzmi. Są miejsca, gdzie wyniki są zmienne oraz takie, gdzie, gdzie opozycja nie ma szans. Mapa jest w pewnym sensie trójkolorowa. Rozumiem, że prowadzone dzisiaj w opozycji rozmowy dotyczą podziału tych okręgów, w których według badań opozycja ma miejsca biorące. Oczywiste jest, że partie opozycyjne tym chętniej skłonne byłyby wspierać pojawienie się pozapartyjnych kandydatów w poszczególnych okręgach im mniejsze mają w nich szanse. Pole gry, które pozostaje, dotyczy zatem tych okręgów wyborczych, w których partie opozycji nie mają szans i w których kandydatki i kandydatów, owszem, wystawiano, niespecjalnie w nich jednak inwestując. Badania pokażą mapę. Opisywana propozycja dotyczy przede wszystkim terytorium, na którym opozycja ma żadne lub niewielkie szanse.  

Marzenie

Jestem przekonany, że marzenia mają w polityce swoją rolę i zwłaszcza w kampaniach takich, jak tamta z ’89 roku oraz ta, która nas czeka w roku ’23, ta rola jest kluczowa. Jeśli słychać dziś narzekania, że opozycji brakuje wizji czy programu na Polskę po rządach PiS, to raczej nie chodzi tu brak informacji o tym jaki procenty PKB przeznaczone na szpitale, tylko właśnie o wizję, o marzenie i o nadzieje na miarę tych, które przyniosły zwycięstwo z ’89 roku, a potem pozwoliło nam bezpiecznie przetrwać bolesny czas pierwszych lat transformacji i wprowadzić nas na ambitną trajektorię rozwoju.

Teraz będzie trudniej dlatego, że wyzwania są znacznie bardziej złożone czy wręcz splątane.  W przypadku wielu z nich nie istnieją jeszcze znane i skuteczne recepty, które można zaaplikować. Sam nie bardzo skłonny jestem wierzyć komuś kto, kto kandydując w wyborach oświadczy, że wie dokładnie, jak uzdrowić sytuację szpitali, szkół, energetyki, bo to są wszystko sprawy ogromnie złożone, w wielu z nich ograniczone jest nawet znaczenie koniecznej skądinąd wiedzy eksperckiej, skoro trzeba się tu poruszać po terenach dotąd nieznanych, a co ważniejsze, wiele z musi być przedmiotem umowy społecznej, żeby jakikolwiek plan mógł się udać. Jestem przekonany, że chodzi już nie tylko o to, kto rządzi, ale o to, jak zamierza rządzić. Rządzenie jest coraz częściej złożonym procesem, do którego trzeba włączyć różnych interesariuszy. Nie bać się pytać i szukać wspólnie najlepszych rozwiązań.

Wyobraźmy sobie w Senacie osoby o dużym kalibrze i autorytecie – tak zresztą jak do pierwszego Senatu opozycja posłała najlepszych ze swego grona. Są jak czekoladki w bombonierce, różnych rodzajów, precyzyjnie skomponowane – każdego rodzaju kilka. Razem tworzą całość. Powiedzmy, że dobrze byłoby mieć w tej bombonierce kilku wybitnych dyplomatów, bo nasze stosunki międzynarodowe są w dużej mierze zdewastowane. Kilku makroekonomistów. Mówię o takich sprawach super-państwowych. Oczywiście trzeba ludzi od sądów i konstytucji. Edukacja, reforma służby zdrowia. Zmiany klimatyczne, można długo wymieniać. W niektórych z nich chodzi o ludzi z wiedzą ściśle ekspercką czy państwowym doświadczeniem, w innych ważne jest przede wszystkim osobiste zaangażowanie i doświadczenie i autorytet w środowisku. Zawsze niezbędna jest osobista integralność i gotowość do pracy. Bo tu nie chodzi o „godne pełnienie zaszczytnej funkcji”, ale o wykonanie konkretnego zadania, z którym idzie się „na służbę” na cztery lata i tylko cztery lata.  Takich ludzi, gotowych do służby publicznej w Polsce nie brakuje. Kompetentnie mogę to stwierdzić w przypadku ludzi ze środowiska organizacji społecznych. To jest środowisko, które może dać Polsce od siebie wiele. Brzmi patetycznie, ale to nie jest na wyrost. Oczywiście w tej „kolekcji” powinno znaleźć się miejsce dla doświadczonych liderów i liderek samorządowych.  Przedstawiciele wszystkich tych środowisk lepiej czują się w barwach państwowych a nie partyjnych.  Myślą, żyją sprawami, które składają się na Polskę i jej nowy projekt. Ich pasje na tym polegają. Nie mają temperamentu partyjnych działaczy, a powinni być zwłaszcza w tej polityce, która właśnie na jedną, szczególną kadencję, zajmie się projektem Polski nowocześnie zreformowanej.

Tych ludzi – obawiam się – trzeba by było namawiać i prosić o to, żeby chcieli porzucić swój dotychczasowy styl życia – to, kim są. Dla wielu z nich to raczej rezygnacja z tego co dotychczas osiągnęli i kim są niż przedmiot ambicji. Oczywiście muszą być zmotywowani do pracy. To ma być bardzo pracowita kadencja, w której nie chodzi o reelekcję, ale o wykonanie konkretnego zadania i to często takiego, które wcale nie przypadkiem od dawna jest pomijane i zaniedbywane. Zniechęcający jest dla takich ludzi sam styl prowadzenia polityki.  Cena, jaką się tu płaci, jest wysoka i ostatecznie może to skutkować swoiście rozumianą negatywną selekcją. Bycie w polityce często oznacza utratę życie prywatnego, zawód ten nie cieszy się bynajmniej zaufaniem i szacunkiem, sprawczość często jest pozorna. Często trzeba żyć w czymś w rodzaju „podwójności”. Prywatne opinie muszą bowiem ustępować linii partyjnej. Liczy się arytmetyka, a nie argumentacja.  Wielu chciałoby wierzyć, że polityka dzieje się na Agorze, ale dzieje się na Arenie. Dla wielu wszystko to razem powoduje, że cena ta jest zbyt wysoka.  To, że propozycja dotyczyłaby „tylko” 4 lat, jest raczej ulgą a nie problemem.

Dlaczego więc ludzie, którzy mają swoją karierę, pozycję, autorytet i przez wiele lat wystrzegali się tego, żeby być żołnierzem partyjnym, teraz mieliby to zrobić? To nie będzie łatwe, ale myślę, że takie osoby są w polityce potrzebne. Właśnie teraz. Te osoby nie należą dziś do partii, często dlatego, że po prostu nie wyobrażają sobie, żeby ich opinie były zależne od partyjnych decyzji. Nie odbierają telefonów z partyjnych central i nie powinni ich odbierać.

To na tym ich wartość polega. Pytanie, czy partie opozycyjne zdobędą się na wspólną pracę na rzecz kandydatek i kandydatów, którzy nie będą ich – by tak rzec – podwładnymi? Żeby pomysł się udał, nie wystarczy, że zaniechają wystawianie swoich kandydatów – ważne jest, żeby wspierały kandydatów wspólnych i to takich, na których wybór mogą mieć pewnie wpływ, ale nie ustalą ich w swoim gabinecie.

Szanse

Jak ich wybrać, to jeszcze oddzielna historia.  Jest na to kilka sposobów – od negocjacji po prawybory, a i tu są różne warianty od prowadzonych szeroko niejako powszechnie aż po takie, które mają charakter ograniczony – niejako kurialnie.  Dla przykładu, jeśli potrzebujemy w Senacie kilku osób, które poprowadzą kwestie naprawy (właściwie ratowania) systemu edukacji, to czy decyzje kim będą podejmuje samo środowisko osób, które od lat zajmują się tymi kwestiami?  Trzeba uszanować ich wybór, ale rzecz jasna muszą to być osoby wybieralne. Ważne też, a nawet konieczne jest to, żeby w danym okręgu wszystkie ugrupowania opozycyjne i środowiska obywatelskie, które wierzą w taki projekt, popierały tylko jednego kandydata lub kandydatkę. 

Czy maja wsparcie w starciu z wagą superciężką, która z pewnością pojawi się w narożniku partii rządzącej i to przed własną publicznością? Znacznie większe szanse ma ktoś kto jest kandydatem niezależnym, a nie kandydatem strony przeciwnej.  Żeby wygrać wybory, trzeba przekonać do kandydatów nie tylko własnych zwolenników, ale także choć część zwolenników aktualnej władzy, a także tych którzy mają tak dość partyjnej polityki, że na wybory nie chodzą w ogóle.  Trzeba wygrać wybory z PiS i to ta partia jest realnym oponentem i problemem. Z jej wyborcami walczyć nie wolno – trzeba ich do siebie przekonać. Z pewnością istotna ich część jest zawiedziona jakością rządzenia ze strony tych, którym kiedyś zaufali.  Wielu z nich ma zapewne, jak większość obywateli, oczekiwanie, żeby sprawy miały się lepiej. Nie znaczy to, że przerzucą swe głosy na przedstawicieli opozycji, skoro przez te wszystkie lata ćwiczono w nich nienawiść do nich. Tego ciężaru, tego nawisu negatywnych emocji nie mają najczęściej kandydaci niezależni i to daje im większą szansę. Głosowanie na opozycję może być traktowane jako rodzaj zdrady, głosowanie na kandydata niezależnego jest „tylko” przyznaniem się do błędu i doznanego zawodu. To znacznie mniej boli.

Jak to zrobić, skoro to tylko political fiction?

Ten pomysł jest polityczną fikcją, z której być może jakieś strzępy się ostaną.  Wielkie pytania: czy partie polityczne i ich lokalni działacze, obok innych środowisk podejmą się pracy na ich rzecz? Czy zrozumieją, że lepiej wspierać szanse niezależnych kandydatów niż mieć nieomal gwarancję, że zwycięży zadeklarowany oponent? Czy tak daleko będzie sięgać wyobraźnia kierownictwa partii, czy zechcą zrozumieć, że chodzi o coś więcej niż rodzaj politycznego altruizmu z ich strony, że w grze są znacznie większe i ważniejsze sprawy?  Prędzej czy później partie staną przed wyborem, który da się widzieć tak: albo będziemy mieć do czynienia z kimś niezależnym i potencjalnie niesterowalnym, albo będziemy tam mieć wrogów. Staną więc przed pytaniem, czy i w kogo inwestować na nieznanym i często wrogim terytorium, na którym żyją lwy – Ubi Leones jak to mówili Rzymianie. Wtedy może po prostu wezmą propozycję, która leży na stole.

Kuba Wygnański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *