It’s the cooperation, stupid!

Sławne hasło wyborcze Clintona, które pozwoliłem sobie sparafrazować w tytule mojego krótkiego wpisu, zdaje mi się zawołaniem które powinno być ustawicznie przypominane. Współpraca pomiędzy partiami opozycji demokratycznej jest bowiem warunkiem niezbędnym nie tylko dla odsunięcia PiSu od władzy, ale – co nawet ważniejsze – jedynym rozwiązaniem dającym szansę na uzyskanie wyniku wyborczego umożliwiającego dokonanie niezbędnych zmian ustrojowych przywracających praworządność w Polsce.

Jedna, dwie, a może więcej list?

Mając na uwadze, że na pytanie to próbowało już odpowiedzieć w swoich wpisach wielu innych uczestników debaty, poprzestanę na wyrażeniu poparcia dla Przemysła Sadury, który napisał, że Stworzenie takich warunków do współpracy, a nie przekonywanie do jednej listy, postrzegam jako najważniejsze zadanie oddolnych inicjatyw obywatelskich.

Mam głęboką nadzieję, że partie opozycji demokratycznej okażą się mieć wystarczająco wiele instynktu samozachowaczego, aby raczej celować w mniejszą aniżeli większą liczbę konkurujących ze sobą list wyborczych mając na uwadze przepisy polskiej ordynacji wyborczej. Dlatego zamiast skupiać się na samej liczbie list (co oczywiście ma także znaczenie), partie powinny dołożyć wszelkich wysiłków, aby zapewnić im odpowiednią ciężkość (pod względem popularności) i w ten sposób zapewnić taką równowagę oferty wyborczej, aby metoda d’Hondta w minimalnym stopniu zaoowocowała uzyskaniem nadliczbowych mandatów przez PiS.

Ostateczna ilość tych list będzie zależała od central partyjnych i uważam, że w tym przypadku nie pozostaje nam nic innego jak liczyć na zdrowy rozsądek partyjnych liderów i ich skłonność do polityki konsensualnej.

Jeśli nie ilość to jakość…

Na niecały rok przed wyborami niemożliwe jest stworzenie jakiegokolwiek ruchu obywatelskiego, który byłby w stanie wystawić listę będącą w stanie konkurować z listami partyjnymi. Taka idea była już kilka razy podnoszona i za każdym razem ginęła w mrokach historii w zderzeniu z realiami realnej walki o władzę. Partie polityczne udowodniły już wielokrotnie, że ich efektywność w tym zakresie przewyższa wszelkie inne struktury, które chciałyby w tej walce wziąć udział. Skoro jednak nie można ich zmusić do oddania części miejsca na scenie politycznej to może dałoby się je przynajmniej namówić do współpracy?

Przez tą współpracę rozumiem wypracowanie modelu dopuszczania na partyjne listy osób z szeroko pojętego społeczeństwa obywatelskiego, które dotychczas nie działały na niwie partyjnej, ale poprzez swój dorobek życiowy oraz zawodowy mogłyby okazać się interesującymi kandydatami. Szczególnie dla tej części elektoratu, który dotychczas, z różnych powodów, stronił od udziału w procesie wyborczym.

Możliwym rozwiązaniem byłoby wypracowanie takiego modelu, w ramach którego na wszystkich listach opozycji demokratycznej (niezależnie od ich ilości) określone miejsce(a) byłoby zarezerwowane dla kandydatów niepartyjnych. Pytanie czy partie byłyby zainteresowane takim urozmaiceniem swojej oferty wyborczej oraz na jakich zasadach takich kandydatów by wyłaniano?

Proponowany model wyłaniania kandydatów obywatelskich na listy partyjne

Może to właśnie pod egidą inicjatywy „Wspólna Lista” możnaby wypracować – we współpracy z partiami opozycji demokratycznej – katalog wspólnych celów, które kandydaci niepartyjni musieli zaakceptować publicznie jako pierwszy krok.

Kolejnym krokiem mogłoby być organizowanie przez partie polityczne – we wpółpracy z inicjatywą „Wspólna lista” – prawyborów celem obsadzania miejsc zarezerwowanych na ich listach dla kandydatów bezpartyjnych. Czyli coś w stylu prawyborów organizowanych lata temu przez PO na początku swej politycznej przygody.

Aby uniknąć problemu związanego z brakiem związku pomiędzy kandydatami rywalizującymi o miejsca na listach a charakterem programowym samych list, kandydaci powinni oficjalnie wskazywać która lista jest im najbliższa programowo i mieć prawo do rywalizowania tylko o miejsce na jednej z list.        

Uzupełnieniem prawyborów byłby mechanizm dopuszczania obywateli do głosowania w takich prawyborach. Tutaj proponuję, aby udział w nich mogli brać jedynie mieszkańcy okręgu wyborczego, którego dotyczy głosowanie i aby rejestracja jako wyborca była możliwa jedynie  na jedną z proponowanych list (jeżeli będzie ich więcej niż jedna). To ostatnie byłoby konieczne celem powiązania charakterystyki wyborców z charakterem programowych proponowanych list wyborczych.

Czy to ma szansę się udać?

Nie zamierzam się samooszukiwać, partie to co prawda zazdrosne bestie, ale nie można im odmówić inteligencji 😉 Centrale partyjne poważnie rozważą proponowane rozwiązanie tylko w przypadku gdy jego zalety dla nich samych przewyższą zwiazane z nim koszty.

Śmiem twierdzić, że proponowane rozwiązanie spełnia powyższe założenie przy stosunkowo niskim ryzyku podejmowanym przez same partie. Jednocześnie stanowi ono szansę dla kandydatów obywatelskich, którzy – jak już wspomniano wcześniej – nie mają wystarczajacego zaplecza instytucjonalnego dla samodzielnego stworzenia listy wyborczej będącej w stanie realnie zagrozić partiom politycznym w ich rozgrywce o władze w Polsce.

Oto najważniejsze zalety proponowanego rozwiązania:

  • Zwiększenie atrakcyjności partyjnych list wyborczych dla wyborców ze względu na ich większą różnorodność w zakresie propoponowanych kandydatów przy jednoczesnym zachowaniu jednolitości programowej kandydatów na poszczególnych listach;
  • Możliwość przyciągnięcia nowych wyborców, którzy w innym przypadku zapewne nie wzięliby udział w głosowaniu bądź też zagłosowali na inne listy;
  • Zmniejszenie ryzyka powstania konkurencyjnych list obywatelskich, które pomimo swej słabości w zakresie ilości zdobywanych głosów, wpłynęłyby negatywnie na wynik ogólny list firmowanych przez główne siły opozycji demokratycznej;
  • Stworzenie formuły pozwalającej na skanalizowanie energii skumulowanej w społeczeństwie obywatelskim i zagospodarowanie tej części działaczy społecznych, którzy byliby skłonni wziąć udział w procesie wyborczym w charakterze kandydatów;
  • Urozmaicenie kampanii wyborczej poprzez aktywizację zarówno sympatyków poszczególnych partii, jak i osób wspierających poszczególnych kandydatów obywatelskich, poprzez umożliwienie im rejestrowania się i brania udziału w prawyborach (wliczając w to nie tylko sam akt głosowania, ale również etap ścierania się kandydatów obywatelskich walczących o oddane im na listach miejsca wyborcze – np. coś w stylu Campus Polska tylko w każdym okręgu wyborczym).

Kończąc, chcę raz jeszcze podkreślić, że proponowane rozwiązanie wymaga nieco wyobraźni po stronie central partyjnych i jednocześnie realizmu po stronie kandydatów obywatelskich. Te pierwsze muszą zrozumieć, że przy obecnej polaryzacji polskiej sceny politycznej każdy nowy zdobyty głos jest na wagę złota. A Ci drudzy powinni przestać się obrażać na partie politycznie i pogodzić z ich naturą. Gra toczy się o dużą stawkę i nie ma tutaj miejsca na boczenie się.

Wojciech Kostka
Szef strategii zwycięskiej kampanii wyborczej w Rudzie Śląskiej

Jedna odpowiedź

  1. Wojciech Kostka napisał: “Centrale partyjne poważnie rozważą proponowane rozwiązanie tylko w przypadku gdy jego zalety dla nich samych przewyższą związane z nim koszty.” Na to nie on jeden zwraca uwagę, robi to również Kuba Wygnański, który w związku z tym proponuje, by społeczny kapitał niezależnych kandydatek i kandydatów inwestować zwłaszcza tam, “gdzie żyją lwy” albo inaczej mówiąc, nie należy oczekiwać, by oddały coś więcej niż tylko Inflanty.

    Ale proponowałbym tę logikę po pierwsze uogólnić, a po drugie uzupełnić szczegółowo.

    Po pierwsze więc narzekanie na partykularyzm partii politycznych i np. cynizm ich polityków przypomina trochę narzekanie na deszcz. Partie — by tak rzec — tańczą, jak im zagramy. Postępują optymalnie w stosunku do zastanych warunków i działa tu ostra selekcja naturalna, w której nieprzystosowani giną. To ona ukształtowała politykę jaką dziś mamy. Z wszystkimi cechami, które sam ostro krytykuję, co zresztą sprawia, że tu i ówdzie mam opinię antypartyjnego radykała — niebezpiecznego, jeśli mu się pozwoli na zbyt dużo.

    Cynizm przypisujemy — moim zdaniem zbyt często — ludziom, którzy po prostu kalkulują racjonalnie. Kiedy np. opozycja niemal w komplecie biła na stojąco brawa “obrońcom granic”, którzy dokonywali zbrodni na białoruskiej granicy, sam postanowiłem nie głosować już nigdy na nikogo, kto wtedy klaskał. Wielu ludzi z moich kręgów miało podobne myśli, ale dobrze wiem, że jednak zagłosują. Kiedy Donald Tusk wyjaśniał wcześniej — wyjątkowo nieszczęśliwie, bo dosłownie w przeddzień odnalezienia pierwszy zwłok ofiary naszych dzielnych “obrońców — że polityczne samobójstwo popełniłby każdy, kto za “chłopców w mundurach” nie trzymałby kciuków, to w moim przekonaniu mylił się srodze i fakty pokazały, że wcale nie trzeba było zachowywać się aż tak fatalnie — ale przecież racji tej logice odmówić nie sposób. Cała polityka “centrum” jest na niej ufundowana. Racjonalność, a nie wady charakteru każą unikać bitew z góry przegranych. Wyrachowanie tego rodzaju należy do podstawowego instrumentarium nie tylko polityka, ale w ogóle kogokolwiek, kto działa. Nie wolno narzekać na wyrachowanie. Do równań w rachunkach polityków należy raczej zamiast tego dopisać zmienną, której w nich brakuje. Społeczne postulaty. Nas po prostu.

    Opozycja klaskała wówczas zbrodniarzom ze strachu przed społecznym ostracyzmem, spadającym na “niepatriotów”, ale nie tylko dlatego. Klaskała, ponieważ wiedziała, że może to zrobić bez kosztów. Bo i tak będziemy ich popierać. Dobrze znamy ten dylemat. Cóż, mamy ich takich jakich mamy, obrażać się nie wolno, trudno, świat nie jest idealny i nigdy nie będzie itd. Od ilu lat tak głosujemy? Usprawiedliwiając się, że tak wygląda rzeczywistość wszędzie na świecie? Zasadnicza nieprawda polega tu na tym że to nie my ich takich zastaliśmy, tylko oni nas.

    Wracając do wywodu Wojciecha Kostki — trzeba szukać korzyści z “uspołecznienia polityki” płynące dla polityków. To fakt. Trzeba również minimalizować koszty. Też fakt. Ale trzeba wystawiać rachunek kosztów za odmowę udziału w demokratycznym procesie, za łamanie pryncypiów. Karać, a nie nagradzać, polityków odmawiających otwartej debaty. Karać, a nie nagradzać za politykę za zamkniętymi drzwiami itd. Łatwo to powiedzieć, trudniej zrobić w warunkach plebiscytu, w którym albo to oni wygrają, albo my przegramy wszystko. Wiem o tym, ale gdzieś ten krąg trzeba przerwać, bo właśnie trwając w nim wciąż przegrywamy.

    Na szczęście są etapy pośrednie. Zanim do plebiscytarnego starcia dojdzie. Nie ma dla polityka dobrej odpowiedzi nadającej się do wygłoszenia publicznie, dlaczego koniecznie kandydaci “paktu senackiego” mają być wyznaczeni za zamkniętymi drzwiami, a nie np. wybrani spośród większego grona — np. spośród kandydatów partyjnych. To doprawdy minimalne żądanie trzeba by było jednak chcieć postawić.

    Prawda jest taka, że nie partie są tu winne. Wielkiego ciśnienia na elementarny standard demokratyczny nie ma przede wszystkim wśród wyborców.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *