Czas na zmianę

Choć Alain Touraine postrzegał nowoczesność jako czas wielkich ruchów społecznych na wzór Solidarności z 1980 roku, to jednak już niecałe dziesięć lat później obalenie Muru Berlińskiego ujawniło siłę krótkotrwałych zazwyczaj protestów zwoływanych ad hoc przez niezadowolonych obywateli w celu przeprowadzenia działań na rzecz zmiany. Od tamtej pory wielokrotnie obserwowaliśmy podobną aktywność obywatelską wybuchającą w wielu sprawach i w wielu miejscach na świecie, czego ostatnim przykładem są trwające od ponad dwóch miesięcy protesty w Iranie, a w Polsce tę mobilizacyjną zasadę widać było choćby w Czarnych Protestach i działaniach Strajku Kobiet.

Szczególnie w warunkach kryzysu niepewni swojej przyszłości ludzie, którzy nie czują wsparcia ani dostatecznej pomocy ze strony państwa, tracą zaufanie do jego elit i instytucji. Pogłębia się przekonanie, że dotychczasowe instytucje nie wypełniają należycie swojej roli, nie dość skutecznie realizują potrzeby i wyrażają wspólne obawy. Wpływ i znaczenie tracą więc tradycyjni aktorzy na scenie politycznej: partie, zorganizowane grupy interesu, a nawet sformalizowane organizacje społeczne, tracą też moc stare mechanizmy reprezentacji. Uaktywniają się zaś nowi aktorzy działający zgodnie z zasadą ruchu obywatelskiego w oparciu o wspólnotę wartości i celów, a nie interesów. Ruchu oczywiście nie można zadekretować. To jest proces, który wymaga – na to wskazuje choćby doświadczenie Obywateli Kultury – najpierw uzgodnienia oczekiwań i postulatów, następnie mobilizacji, współpracy i koordynacji działań oraz stworzenia stabilnej struktury sieciowej i komunikacyjnej.

Jeżeli chcemy, żeby najbliższe wybory parlamentarne zatrzymały proces autokratyzacji i oligarchizacji państwa i by odpowiedziały na oczekiwania społeczne, musimy sprawić, żeby na listach wyborczych znaleźli się ci, którzy te potrzeby znają i je faktycznie reprezentują – i musimy ich w tym wesprzeć. To oznacza nie tylko rewolucję na listach, ale zmianę sposobu myślenia o państwie, jakościową zmianę przyszłego parlamentu i możliwość zasadniczej zmiany polskiej polityki. Jeżeli wciąż będziemy wybierać naszą reprezentację spośród tych samych co zawsze działaczy partyjnych, oczekiwana zmiana nie nastąpi – jak nie następuje od ponad 30 lat, kiedy do Sejmu weszli działacze opozycji demokratycznej, aktywiści społeczni i ludzie kultury. Po 4 czerwca 1989 roku wahadło wychyla się raz jedną, raz w drugą stronę, ale o żadnej zasadniczej zmianie polityki nie ma już mowy, bo aparat partyjny nie jest tym zainteresowany – co najwyżej jest zainteresowany zmianą władzy, ale nie zmianą społeczną.

Tak jak w ostatnich wyborach amerykańskich, w których 32 proc. zapytanych w sondażu exit poll Edison Research wskazało jako główne kryterium swojego wyboru wysoką inflację, a 27 proc. – prawo do aborcji zagrożone po orzeczeniu Sądu Najwyższego uchylającego postanowienie z 1973 roku w sprawie Roe v. Wade, także w Polsce to kryzys i właśnie prawa kobiet będą zasadniczymi tematami w 2023 roku. Donald Tusk zobowiązał się, że na listach, na które będzie miał wpływ, kobiety zajmą miejsca zgodnie z parytetem (czyli 50% wszystkich miejsc) i suwakiem nie tylko pionowym (co drugie miejsce na liście), ale i poziomym (co drugie pierwsze miejsce). Znanym argumentem używanym przez funkcjonariuszy partyjnych wszystkich partii od lewa do prawa w odpowiedzi na przedstawiany od lat postulat parytetu na listach wyborczych i w ciałach kolegialnych jest ten, że przecież kobiety nie chcą kandydować. I w ogóle nikt poza tymi, którzy od zawsze kandydują, nie chce kandydować: ludzie kultury – nie chcą kandydować, naukowcy, rolnicy, prawnicy, nawet ta inteligencja pracująca, do której odwołał się ostatnio Tusk – nikt nie chce kandydować. Ale kiedy na Kongresie Kobiet zapytano ze sceny setki kobiet zgromadzone na widowni, która z nich jest gotowa kandydować, zobaczyłyśmy las rąk. Naszym zadaniem powinno być więc te kobiety, tych ludzi kultury, naukowców, rolników, prawników i prawniczki gotowe działać na rzecz zmiany po pierwsze znaleźć, a po drugie wesprzeć.

Czy jest to możliwe? Szukajmy ich wszędzie – od sołectw poczynając. Kilkadziesiąt lat temu wśród sołtysów było 0,8 proc. kobiet, w 2009 roku sołtyski pokonały pułap kwoty 30 proc., od którego zaczyna się rzeczywisty wpływ grup niedoreprezentowanych w polityce. Dziś sprawują władzę już niemal w co drugiej polskiej wsi, co oznacza 17 867 doświadczonych sołtysek we wszystkich regionach Polski. Oczywistym wytłumaczeniem tak silnej reprezentacji kobiet jest niska ranga sołectw w strukturze samorządowej i brak stałego wynagrodzenia, co potwierdza uniwersalną prawidłowość: im mniej pieniędzy, tym więcej kobiet (nie tylko) w polityce. Dla porównania: kobiet wśród radnych gminnych jest 31,2 proc., radnych powiatowych – 24,6 proc., posłanek w Sejmie jest 28,7 proc., a senatorek – 24 proc. Czas to zmienić.

Kiedy po krakowskim Kongresie Kultury w 2009 roku zawiązywał się ruch Obywatele Kultury, podjęliśmy decyzję, że skuteczniejszą metodą zmiany polityki kulturalnej państwa będzie sieciowe działanie oparte na dobrowolnej aktywności osób i instytucji udostępniających swoje umiejętności, pracę i zasoby. Otwarta sieć i narzędzia komunikacyjne oraz powoływane ad hoc eksperckie zespoły robocze zastąpiły nam sformalizowaną strukturę organizacyjną, a ekonomia udziału – księgowość. Uznaliśmy wtedy, że najbardziej efektywna jest mobilizacja wokół jednego konkretnego, wspólnego, jasno i prosto określonego celu – w naszym przypadku był to postulat zwiększenia nakładów na kulturę do wysokości co najmniej 1% budżetu państwa, pod którym w jedną tylko Noc Muzeów w roku 2010 złożyło podpisy ponad 100 tysięcy osób. Rok później sygnowaliśmy z ówczesnym prezesem Rady Ministrów umowę społeczną, jaką był Pakt dla Kultury, na który powołuje się i częściowo realizuje nawet obecna władza, powołaliśmy formalne komitety i zespoły robocze przy premierze i ministrze kultury oraz podpisywaliśmy regionalne i lokalne pakty dla kultury. Razem z Komitetem Obywatelskim Mediów Publicznych przedstawiliśmy w Sejmie obywatelski projekt ustawy o mediach publicznych i zainicjowaliśmy Obywatelski Pakt na rzecz Mediów Publicznych podpisany przez ponad 100 największych organizacji pozarządowych, ruchów obywatelskich i stowarzyszeń twórczych, a do którego realizacji zobowiązały się publicznie w roku 2016 wszystkie dzisiejsze partie opozycyjne. Zdarzyło się to mimo że sztuka i kultura to specyficzna dziedzina pracy i współpracy – bo nastawione na indywidualizm i indywidualny sukces – ale poczucie odpowiedzialności i solidarności połączyło artystów, twórców, aktywistów, bibliotekarzy i menedżerów kultury w ruch na rzecz zmian w kulturze i wspólnie uznaliśmy, że podniesienie wysokości budżetu i sposobu finansowania kultury to najmniej, co państwo powinno robić dla kultury, ale ważniejsze jest przeznaczeniu tych środków na równy i powszechny dostęp do kultury i edukacji kulturowej i medialnej.

Niedawno na którymś z kolejnych spotkań z wyborcami Donald Tusk poruszył temat kultury i edukacji – dziedzin kluczowych dla przyszłości i jakości państwa, bo uruchamiających kapitał społeczny, czyli zaufanie, umiejętność współpracy i społecznego komunikowania się, ale też uczestniczenia w życiu publicznym. No właśnie, minęło ponad 10 lat i wróciliśmy do punktu wyjścia. W 2009 roku – przypominam: premierem był Donald Tusk, a ministrem kultury Bogdan Zdrojewski – w sytuacji nie tylko finansowego kryzysu państwa, ale też zapaści organizacyjnej kultury, jednym z istotnych celów naszych działań było zatrzymanie procesu zamykania bibliotek, a zwłaszcza bibliotek i filii bibliotecznych w małych miejscowościach. Bo kultura w nowoczesnym państwie to nie jest kwestia narodowej dumy z tego, że mamy Nobla albo Oskara. Wiemy, jak łatwo się utożsamiamy z sukcesem polskich artystów i twórców, ale podniesienie płac bibliotekarek czy nauczycielek, zabezpieczenie społecznie i zdrowotnie artystów, zadbanie o równy dostęp do edukacji artystycznej, medialnej i obywatelskiej czy odpartyjnienie mediów publicznych już nam tak łatwo nie przychodzi jak bycie dumnym z powieści Olgi Tokarczuk czy filmów Pawła Pawlikowskiego.

Tu dygresja: kompromitacja mediów publicznych, bo ostatnich sześciu lat nie da się porównać z niczym znanym wcześniej, choć politycy po 1989 roku zawsze traktowali media publiczne jako łup i narzędzie sprawowania władzy, stworzyła sytuację bez precedensu i sprawiła, że nasze radykalne pomysły z ustawy obywatelskiej z 2010 roku i pragmatyczne rozwiązania z paktu z roku 2016 dziś stały się anachroniczne. Konieczne jest przyjęcie opcji zero i stworzenie nowej instytucji publicznej, która będzie realizowała misję publiczną i stworzy wspólną, niewykluczającą i nowoczesną przestrzeń komunikacyjną, która będzie wypełniała publiczne powinności informacyjne, edukacyjne i kulturalne. Powtórzę tu tylko pierwsze zdanie z Obywatelskiego Paktu na rzecz Mediów Publicznych: „Demokratyczny porządek zakłada ład medialny oparty na stabilnych mechanizmach oddzielających media od polityki rozumianej jako arena sporów partyjnych”.

Wracamy do Donalda Tuska, który mówił: jak to jest możliwe, że ta tak zwana inteligencja pracująca (zwracam uwagę na to przywołanie zaczerpniętego jeszcze z PRL terminu) jest tak bardzo niedoinwestowana? No właśnie, dlaczego? Dlaczego nauczyciele, bibliotekarze, pracownicy kultury i nauki, pracownicy opieki zdrowotnej i społecznej – czy raczej ze względu na sfeminizowanie tych branż należałoby napisać: dlaczego nauczycielki, bibliotekarki, pracowniczki kultury i nauki, pracowniczki opieki zdrowotnej i społecznej są ekonomicznie represjonowane? Bo my sami zachłyśnięci wolnością mówiliśmy przez lata jak Andrzej Łapicki w Senacie, że nam nic się nie należy? Bo pierwsza minister kultury po 1989 roku twierdziła, że polityka kulturalna jest nieważna? Bo kultura się świetnie broni nawet w kryzysie, jak mawiał minister Zdrojewski? Bo edukacja, media publiczne, a często też kultura stały się zakładnikami polityk partyjnych? I do dzisiaj musimy odpracowywać skutki tych niefrasobliwych wypowiedzi i braku społecznej wyobraźni? Czas to zmienić.

Kiedy w roku 2011 podpisywaliśmy Pakt dla Kultury z rządem, była to tak naprawdę pierwsza od porozumień Okrągłego Stołu umowa społeczna zawarta między władzą i obywatelami, ale taka forma aktywności obywatelskiej ma oczywiście tę wadę, że jej energia wyczerpuje się wraz ze zrealizowaniem celu lub przeciwnie – w związku z brakiem możliwości jego realizacji. Wtedy zgromadzony zapał ulega rozproszeniu do następnego wybuchu niezadowolenia. Podkreślając więc wagę otwartości i jawności, doceniając procedury konsultacyjne i deliberacyjne i wykorzystując doświadczenie wielu ruchów i organizacji obywatelskich nie zapominajmy o znaczeniu symboli w działaniach zbiorowych i emocjach koniecznych do mobilizacji obywatelskiej. Bo to one mogą zapewnić ich skuteczną długotrwałość.

I pamiętajmy o inteligencji pracującej.

Beata Chmiel
Menedżerka kultury, jedna z liderek ruchu Obywatele Kultury, współinicjatorka Obywatelskiego Paktu na rzecz Mediów Publicznych i kampanii przeciwko mowie nienawiści Wybieram bez Hejtu. Wiceprezeska stowarzyszenia Kobiety Filmu, członkini Polskiego PEN Clubu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zgłoszone wystąpienia